Dobrze, że są wzorowe ciąże, które mogą zakończyć się przy blasku świec w domu narodzin. Moje jednak do takich nie należą. Przez mankament w postaci cukrzycy moje wyczekane stany błogosławione na szpitalnych korytarzach pozostawiały za sobą groźbę czającą się w słowach: „Patologia, patologia!”. Zdaję sobie sprawę, że istnieje milion poważniejszych ciążowych komplikacji niż zaburzona gospodarka cukrowa i nie chcę wchodzić w porównywania. Sama miałam większe problemy niż to, ale nie w tym rzecz. W tym tekście chcę odnieść się do moich osobistych doświadczeń właśnie na tym polu. Dlaczego? Bo choć każdy ma swoją drogę, to niektórzy mają podobną. I możemy poczuć ulgę wiedząc, że nie tylko my się z czymś zmagamy. Postanowiłam zatem napisać tekst. Dla Ciebie, która otrzymałaś właśnie żółtą kartkę - swoje ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem i może wbrew powszechnej opinii, coś więcej niż szlaban na zachcianki. Jeśli wydaje Ci się, że cukrzyca ciążowa to ponury żart, przeczytaj, może poczujesz się lepiej. Nie będę edukować. Opowiem o tym, co mnie w tej chorobie wkurza, z autopsji.
Gdy w pierwszej ciąży dowiedziałam się, że mam cukrzycę ciążową, zapytałam dobrą koleżankę dietetyczkę o to co ja właściwie mogę jeść. Usłyszałam, że po prostu zdrowo się odżywiać. Po tym stwierdzeniu nie byłam ani trochę bliżej prawdy odnośnie tego, jak komponować swoje posiłki, żeby rano nie mieć wysokich cukrów. Gdyby chodziło tylko o słodycze czy nawet o tą pszenną bułkę, sprawa byłaby o wiele prostsza. Ale 220 (!) po miseczce rosołku i rybce z ryżem i warzywkami z restauracji, która szczyci się tym, że przelicza kalorie? No tego już za wiele! Ale ok, parę nitek białego makaronu, jakaś pływająca marchewka, biały ryż, sosik do sałatki mogły namącić (wtedy jeszcze nie rozumiałam, teraz zwracam honor). Tak jak dorzucony innego dnia niewinny kuskusik do przygotowanych z miłością pulpecików na zielonej fasolce (zapomnieli o węglowodanach w przepisie? nie szkodzi, dołożę, bo przecież jak to - samo mięso z warzywami?).
Na tamtym etapie wtajemniczenia zrozumiałam, że o jedzeniu na mieście mogę zapomnieć. Tylko nie zawsze tak się da, jeśli nie „siedzi” się akurat w domu. Pamiętam jak kiedyś chodziłam dwie godziny po Warszawie szukając czegokolwiek sensownego do jedzenia, bez skutku. Skończyłam na pierogach. Knajpki wegańskie powstają jak grzyby po deszczu, a dla słodziaków wciąż nic. Może jakiś startup? Mała, malutka sieć serwująca zbilansowane i smaczne (to też ważne) posiłki o niskim IG... Anyone?
Po iluś tygodniach miotania się w niezrozumieniu tematu, dowiedziałam się od miłego lekarza ginekologa (którego żona też kiedyś borykała się z cukrzycą), że wszystko jest kwestią chleba. I generalnie węglowodanów. To już było coś. Nawet bez świadomości, że węglowodany są niemal we wszystkim jakoś udało się dobić do 40 tygodnia na samej diecie, choć cukry idealne nie były. Pomimo iż Córeczka była daleka od makrosomii (ważyła niemal równe 3kg), w dużej mierze z racji wspomnianej cukrzycy przyspieszono mój poród. Pozwoliłam go sobie wtedy odebrać. Do dziś wspominam to ze smutkiem, bo zaważyło to na mojej dalszej historii porodowej.
W drugiej ciąży nie było zgodności co do tego, czy w ogóle mam cukrzycę, bo wyniki krzywej cukrowej były na granicy i hemoglobina glikowana w porządku, ale cukry wciąż nieco zawyżone (do poradni diabetologicznej nie udało mi się tym razem dostać, a ja nie robiłam wszystkiego, żeby tego dokonać poza wydzwanianiem, czułam zniechęcenie). Ostatecznie wpisali mi cukrzycę w kartę. Zdaniem pani diabetolog, z którą rozmawiałam rok później, niepotrzebnie. Także tak.
Podczas trzeciej ciąży zapisałam się dość wcześnie do szpitalnej poradni specjalistycznej dla kobiet z cukrzycą ciążową dzięki zrobionej odpowiednio wcześnie krzywej cukrowej. Choć moja wiedza na temat tego skąd, jak i dlaczego bierze się ta cała choroba wciąż pozostawiała wiele do życzenia, to dostałam taki szereg wytycznych i tygodniowy deadline, że w końcu wzięłam się za siebie i efekty były widoczne. Odczułam wtedy bardzo dużą presję i po raz pierwszy stałam się dla siebie tak kategoryczna.
Oho, wybaczcie, jadłam dwie godziny temu, mój żołądek jest w okolicy kręgosłupa. Przerwa na przekąskę.
Wróciłam, wciąż głodna, ale strach zjeść więcej. Dodatkowa kalarepa chyba nie zrobi mi różnicy, a muszę mieć jeszcze coś na x kolejnych posiłków.
Wracając do tematu, okazało się, że nawet zdrowe, racjonalne żywienie, które z zapałem praktykowałam jako mama owszem, przyda się dzieciom, ale dla mnie te wszystkie jaglanki, bogato skropione oliwą frytki z batata, pasty z dyni, batoniki zbożowe z żurawiną czy ciasto pomidorowe słodzone bananem, to wcielone zło. Od tego momentu miałam także definitywnie zapomnieć o polskich korzeniach i wyrzec się bogatej kulinarnej spuścizny opartej na kuchni mącznej czy wieczornych grillowych biesiadach. Włoska kuchnia też okazała się być moim wrogiem, dlatego ucieczka z kraju nic by nie dała. Ach, królestwo za paczkę kabanosów, żółty ser, twaróg śmietankowy czy większą niż „pół talii kart” porcję pełnoziarnistego makaronu z pesto! To były moje główne zachcianki. Tymczasem zamiast 4 jadłam nawet 8 posiłków dziennie, bo ciągle chodziłam głodna. I jak tu dać odpocząć wątrobie? Nie mam pojęcia. Kiedyś zjadałam pół talerza kaszy, teraz mogłam sobie łaskawie nałożyć dwie, trzy łyżki (i to tych, za którymi niekoniecznie przepadam) i też z lękiem. Kiedyś jadłam owoce gdy miałam ochotę, teraz mogę sobie wybrać dwie kwaśne mandarynki lub garść borówek. Dzienna porcja szaleństwa. Cukry po tej diecie były wprawdzie ok, ale samopoczucie słabe. Jadłam, dziecko powoli rosło, a ja konsekwentnie chudłam. I jakoś mnie to nie cieszyło, zwłaszcza, że sił nie przybywało i powiększała się anemia. Dieta zaczęła się jeszcze bardziej komplikować i w stanie bezsilności wybrałam się do pani dietetyk specjalizującej się w cukrzycy, która mając zdrowe podejście do tematu wlała we mnie spokój, którego wtedy bardzo potrzebowałam. Gdy poczułam się pewniej w komponowaniu posiłków, zaczęłam pozwalać sobie na więcej i tragedii nie było. Miałam swoje większe porcje, tłuszcze i sprawdzone węglowodany. Tak da się żyć.
Dezinformacja. W przepisach dla diabetyków czytałam, że mogę sobie na II kolację spałaszować jogurt. Tymczasem w poradni mówili, że po 16.00 to już bez nabiału (faktycznie mi nie służył). Ale jadłospisu do ręki nie dali, tylko polecili zieloną paprykę i chleb razowy w trzech odmianach. Jajko codziennie? A może dwa razy w tygodniu? Zdania są podzielone… Nawet w tej samej poradni. Zresztą nie tylko w tym aspekcie. Bo jedni każą jeść węglowodany przy każdej okazji, inni najchętniej by ich zakazali. Jedni mówią: „chudo!”, drudzy, że nawet podwyższony cholesterol nie jest teraz najważniejszy, trzeba jakoś dobić do tych 2500 kcal. Zwariować można. Jedynie pewne jest to, że każdy inaczej reaguje na różne rzeczy i nie ma jednego rozwiązania dla każdego. Aha.
Dobre rady. O tym, że wystarczy schłodzić ziemniaki, żeby były „bezpieczne” dowiedziałam się od znajomej z placu zabaw przed domem i za to jestem jej wdzięczna (swoją drogą nie ma to jak zimne obiadki). Inna poleciła mi topinambur, ale zamawiać kilogram na próbę? Niemniej, generalnie trudno mi się słucha dobrych rad, którymi obficie i bez zaproszenia dzielą się bardziej doświadczone koleżanki o unormowanej glikemii (brawo wy). One też Ci jadłospisu nie ułożą, za to mogą wprowadzić nieco zamętu, bo np. im winogrona nic nie robią. I pójdą sobie zadowolone z siebie, że tak bardzo pomogły. No niekoniecznie.
Stres. Groźba insuliny wcale nie normuje gospodarki cukrzycowej. I nie było dla mnie chyba gorszego stwierdzenia, niż to, które przeczytałam na jednej stronie internetowej: gdy nie jesz w środku nocy (tak, sen jest ważny, no ale w pewnych etapach życia da się z niego zrezygnować), to głodzisz swoje dziecko… Matko i córko (lub synu). Kiedyś ludzie nie dojadali, w niektórych strefach klimatycznych jedzą jeden syty posiłek dziennie, a ja głodzę dziecko, bo pójdę spać o normalnej porze i chcę sobie szaleńczo pospać do 8.30 na urlopie wiedząc, że za parę miesięcy będę na całonocnym standby’u. Najeść się na zapas też przecież nie mogę i mamy tym samym błędne koło. Chyba, że mogę jednak nie jeść w nocy? Hm, ale i tak muszę coś zjeść o 23.00, bo porcja żelaza czeka… No i miało nie boleć podczas nakłuwania, a jednak boli. Gdy gram pokłutymi opuszkami na ukulele też pobolewa. Cóż, taka widać wysoko wrażliwa jestem.
Anemia. Planowanie posiłków przy cukrzycy i anemii jednocześnie jest (przynajmniej na początku) jak ogarnianie grafiku dla 10-osobowej rodziny. Od pewnego momentu musiałam brać cztery dawki żelaza w odstępach 6-godzinnych (jeśli chciałam jeszcze spać, musiały być jednak 5-godzinne). Przy moim arcyniskim ciśnieniu potrzebowałam kawy, ale że czarnej i gorzkiej nie wypiję (team white!), muszę trafić między dawki żelaza, tak by zachować odstępy 2h przed i po. Da się zrobić. Wtedy też mogę wcisnąć do menu inny nabiał, jajka, strączki (zakładam, że o nie chodzi producentowi leku, który przestrzega, że „niektóre warzywa” mogą utrudniać jego wchłanianie…) czy herbatę. No dobrze, ale co jeść na główne posiłki? Wiadomo, brokuły są zielone, mają żelazo. Hola hola. Otóż szukając w internecie źródeł wapnia dla Córki dowiaduję się, że brokuł ma go dużo. A że wapń nie lubi się z żelazem, nie daje mu za bardzo szansy się wchłonąć. Przyjmując, że zjemy jego sporą porcję. I nie jest odosobnionym przypadkiem w tej materii. Dobrze, że nie jestem weganką, bo mogę ratować się mięsem. Ale ile można go jeść? Tak musiałabym chyba jeść sam szpinak z gryczaną. Chociaż i tego nie jestem pewna. No to może chociaż mogę łyknąć sobie za jednym zamachem witaminki? O nie. Innym razem odkrywam, że magnez też nie lubi żelaza (przeciwnie niż magnes) i torpeduje jego przyswajalność (co na to producenci suplementów zawierających wszystkie możliwe witaminy i minerały?). Nie tylko nieznajomość prawa szkodzi. Otwieram zatem lodówkę i po raz kolejny robię sobie kanapki z szynką lub ostatecznie tą niepewną pastą z fasoli i ogórkiem kiszonym, którego mogę i nie powinnam jednocześnie, zależy. Tak, można zwariować. Zwłaszcza, że nie tylko dziecko w brzuchu mam karmić.
Mój charakter. Żeby wpadać w złość przemieszaną z płaczem z bezsilności wystarczy już samo to, że pełna twórczego chaosu osoba jak ja ma zapisywać każdą zjedzoną rzecz wraz z godziną, w której ją spożyła. I wciąż planować i gotować trzy razy więcej posiłków, bo dzieci z ulubionych leniwych tak łatwo nie zrezygnują (choć, w przeciwieństwie do mnie, np. przekonały się w końcu do pieczonego dorsza, więc jest i sukces). Tyle uwagi koncentruje się na to planowanie i przeliczanie, że niewiele zostaje na pozostałe rzeczy, na życie poza jedzeniem. Koniec z wszelką spontanicznością. Od teraz Twoją panią jest glukoza. I można się oszukiwać, że tak nie jest, mówiąc: spakuję po prostu do torebki butelkę z octem i oszukam przeznaczenie ciesząc się lodami jak dziecko, potem sobie pobiegam i „no spike at all”. Można i tak. Gorzej, jak od octu masz mdłości i jesteś na takim etapie ciąży, że nie masz nawet siły ruszyć ręką (pominę już fakt, że w ogóle nie jest wskazany w ciąży). Nie sposób też nie wspomnieć o tej całej, długiej jak stąd do kosmosu, liście rzeczy „niewskazanych”, łącznie z cud poradami w stylu: "Masz ochotę na mleczną czekoladę? Raz na tydzień zjedz sobie dwie kostki gorzkiej 70% (najlepiej zagryzając ogórkiem). Zadowolona? No, sama widzisz, nie jest tak źle! Popatrz na zdjęcie tej uśmiechniętej pani z brzuszkiem zajadającej sałatę z rzodkiewką. Ty też tak możesz. W tydzień zmienisz o 180 stopni całożyciowe przyzwyczajenia, dasz radę, co to nie ty!". Czy tylko we mnie wzbudza to sprzeciw? Dostosuję się i z czasem spokornieję, ale co wcześniej ponarzekam, gdy mimo starań zdarzają się wpadki, to moje. I bliskich.
Pomogły mi na pewno: spokój, zdrowy rozsądek, usystematyzowana wiedza i trzymanie się opinii jednego specjalisty, czas i pewne doświadczenie w komponowaniu posiłków oraz.. niezawodne ojojanie. Dlatego ja teraz ojojuję Ciebie! Czujesz jak leci do Ciebie fala ciepła i zrozumienia? Pędzi przez korytarze oddziału patologii ciąży, siada obok i słucha w skupieniu jak Ci teraz źle.
Pewnie nie wyczerpałam tematu, ale zostawiam to już. Z czym kończę? Z ulgą, że to z siebie "wyrzuciłam". I to w taki sposób, w jaki chciałabym sama o tym przeczytać. Bez ściemy. Bez wzruszenia ramionami, że ta cała cukrzyca to nic takiego i bez banana na twarzy, że w końcu poprawi mi się cera, a na ziemi zapanuje pokój. Dieta jest zawsze wyrzeczeniem. Dla mnie przez długi czas była krzyżem, który dźwigałam z myślą o dzieciach w brzuchu. Czekałam tylko na moment, żeby go z siebie zrzucić i pobiec na łąkę. Bo jeśli decyzja o zmianie jest podyktowana jedynie lękiem przed konsekwencjami a nie świadomym wyborem jakiegoś dobra (np. troski o zdrowie), wdrażanie owej zmiany może być prawdziwą orką na ugorze. Jeśli motywacja jest jedynie zewnętrzna („musisz”/ „nie wolno Ci”), ta wewnętrzna („chcę”) przestaje mieć większe znaczenie. Traci na tym siła woli, która jako jedyna jest w stanie po ludzku ogarnąć te wszystkie porozrzucane zasady i trzymać się ich choćby nie wiem co. A gdy jest jej za mało, zawsze można prosić o nią Siłę Wyższą. Ja bez niej daleko bym nie zajechała ;-).
Podsumowując ten pełny emocji tekst, wciąż nie potrafiłabym z pełnym przekonaniem wyjaśnić czym są wymienniki węglowodanowe. Czuję raczej niechęć niż sympatię do zielonej papryki i wspomnianego dorsza, ale mam też podziw dla siebie, że pomimo przeszkód wewnętrznych i zewnętrznych, wstaję i idę dalej. Wiem, że ostatecznie wyjdzie mi to (tak jak mojej rodzinie) na dobre i myślę sobie, że może potrzebowałam potrząśnięcia, żeby zacząć patrzeć na to, jak siebie traktowałam. Jak w codziennym pędzie zapominałam o jedzeniu, dojadałam zimne resztki po dzieciach albo zapychałam się na mieście byle czym. Nie znałam umiaru, mijaliśmy się z nim z daleka. I tak jak po pierwszym porodzie pierwsze o co poprosiłam po powrocie do domu to był tort (zaległy urodzinowy, bo takich z warzyw z zasady nie uznaję, podobnie jak „hummusa" z kurczaka czy „pasztetu” z ciecierzycy, choćby nie wiem jak pyszne były to potrawy, nie są tym, czym się je określa), po kolejnym robiłam już tylko naleśniki z mąki orkiszowej (która w niczym nie różni się od pszennej poza tym, że jest zdrowsza), a Mąż pełnoziarnistą pizzę. Praktycznie przestaliśmy pić soki owocowe z kartonu, jeść kupne ciasteczka i z jeszcze większą uwagą czytamy składy produktów. Ale nie odmówię sobie czasem sosu czosnkowego na majonezie. Ot mała rzecz, a cieszy.
A Tobie jak jest z Twoją cukrzycą? Z czym się najbardziej zmagasz? ♥
© „Bocianie Gniazdo. Relacja i edukacja”
Bocianie Gniazdo. Relacja i Edukacja
OCIANIE
NIAZDO
relacja i edukacja
© 2022-2024 Malwina Kałużyńska
Tylko Miłość jest ważna, reszta to kartki z kalendarza.